Byłeś wspaniałym psem. Przyjaznym dla całego świata. Zupełnie pozbawionym agresji. Wszystkich ludzi i wszystkie psy, a nawet koty witałeś z ufnością.
Najpierw była długa podróż z Kolben nieopodal Jeziora Bodeńskiego, z okolic gdzie schodzą się granice Niemiec, Austrii i Szwajcarii do domu do Warszawy. Wtedy było to ponad 1200 km. Teraz jest mniej, bo pobudowano nowe drogi i można jechać przez Wrocław i Drezno. Wsadziłem psiaka do dużego pudła po telewizorze z obawy że wylezie i wplącze się pod nogi. Wypuszczany jedynie co kilka godzin na siusianie i karmienie, siedział spokojnie jak trusia. Nie było żadnego drapania, żadnego piszczenia.
Na jego przyjazd zrobiliśmy przygotowania. Zabezpieczyłem – na ile się dało – kable i wszystko, czego pogryzienie byłoby dla psiaka niebezpieczne lub spowodowałoby znaczną stratę. I co? I nic. Zabezpieczenia okazały się zbyteczne. Ze zdziwieniem na nie zerkał, przechodząc obok. Nie pogryzł nic. Pierwszy nasz pies, który nie zrobił żadnej szkody.
Po trzech miesiącach pobytu w kennelu nie miał pojęcia o konieczności utrzymania porządku w domu i zaraz po przyjeździe zrobił wielką kalużę. Skarcony i wyprowadzony na dwór tam dosikał do końca.
Następnego dnia na spacerze wysikał się spokojnie i biegiem zawrócił do domu. Bardzo się śpieszył i popiskiwał w windzie. W domu z ulgą zrobił kupę. Dałem mu klapsa, spokojnie wytłumaczyłem, że zrobił źle, czemu się uważnie przysłuchiwał i wyprowadziłem. I na tym koniec. Nigdy więcej nie załawił się w domu.
Nauka była wzajemna. On pojął, że w domu nie należy ani sikać, ani robić kupy, a ja zrozumiałem, że dla psa to dwa odrębne zagadnienia i o każdym nakazie lub zakazie trzeba zwierzątko informować precyzyjnie nie zakładając, że sobie coś dopowie.
Potem przyszły wystawy, zwycięstwa, medale i tytuły, najpierw Championa Polski, a po latach ukoronowanie kariery wystawowej: tytuł Championa Polski Weteranów. Tak skończył się pewien etap; przestaliśmy jeździć na wystawy.
Braden lubił wystawy, cały ten rwetes, ujadanie i psi szum dookoła. Bieganie po ringu nie zawsze mu się podobało, ale cieszyło go ustawianie. Potrafił długo w bezruchu czekać na ocenę, a podchodzącego sędziego witał radosnym merdaniem ogona czym wywoływał uśmiech i pozytywne nastawienie do siebie. Taki po prostu był - wiecznie radosny, kochający cały świat. W domu przed lustrem leżał dywanik, na którym ćwiczyliśmy prezentację. Gdy się zestarzał i przestał być wystawiany, ćwiczenia te przestały być potrzebne, ale on co pewien czas siadał na dywaniku i prosił, aby go ustawić i trzeba to było robić porządnie. Ustawiony ot tak sobie na odczepnego wyczuwał zlekceważenie. Nie schodził z dywanika i czekał na poprawki. Gdy wreszcie poczuł, że jesteśmy z niego zadowoleni, merdał z radości ogonem, lizał nas w podzięce i szedł na swoje posłanie.
Prawie nie rozstawaliśmy się. Rzadko zostawał w mieszkaniu sam. Był albo ze mną, albo z Anią, albo z nami razem. Ostatnio często jeździł ze mną do pracy, gdzie ogólnie akceptowany i pieszczony czuł się jak w domu.
W Dzień Kobiet 8 marca 2020 z rana zwymiotował. Potem było coraz gorzej. Szybko postępujące zapalenie trzustki. Pomimo trzech ostatnich dni w szpitalu odszedł 14 marca około godziny 14.
Odszedł sam, nie musieliśmy podejmować decyzji o jego eutanazji. Zawsze starał się być dobrym psem. Zawsze starał się nie sprawiać kłopotu.
Przedtem obawialiśmy się, co by się z nim stało, gdyby nam się przytrafił COVID-19 i szpital. Bardzo baliśmy się o niego. Odszedł uwalniając nas od tej obawy i strachu. Kochaliśmy go bezgranicznie. Sądzę, że wiedział o tym.
Tego samego dnia albo dzień po jego śmierci ogłoszono ograniczenia w poruszaniu się z powodu epidemii koronawirusa.