Pożegnanie

Posted: March 29, 2020

 

Kilka dni po przyjeździe do Warszawy
Kilka dni po przyjeździe do Warszawy

Byłeś wspa­nia­łym psem. Przy­ja­znym dla całego świata. Zupeł­nie pozba­wio­nym agre­sji. Wszyst­kich ludzi i wszyst­kie psy, a nawet koty witałeś z ufno­ścią.

Naj­pierw była długa podróż z Kol­ben nieopodal Jeziora Bodeńskiego, z oko­lic gdzie scho­dzą się gra­nice Nie­miec, Austrii i Szwaj­ca­rii do domu do War­szawy. Wtedy było to ponad 1200 km. Teraz jest mniej, bo pobu­do­wano nowe drogi i można jechać przez Wro­cław i Dre­zno. Wsa­dzi­łem psiaka do dużego pudła po tele­wi­zo­rze z obawy że wylezie i wplącze się pod nogi. Wypusz­czany jedy­nie co kilka godzin na siu­sia­nie i kar­mie­nie, sie­dział spo­koj­nie jak tru­sia. Nie było żad­nego dra­pa­nia, żad­nego pisz­cze­nia.

Na jego przy­jazd zro­bi­li­śmy przy­go­to­wa­nia. Zabez­pie­czy­łem – na ile się dało – kable i wszystko, czego pogry­zie­nie byłoby dla psiaka nie­bez­pieczne lub spo­wo­do­wa­łoby znaczną stratę. I co? I nic. Zabez­pie­cze­nia oka­zały się zby­teczne. Ze zdziwieniem na nie zerkał, przechodząc obok. Nie pogryzł nic. Pierw­szy nasz pies, który nie zro­bił żad­nej szkody.

Po trzech miesią­cach pobytu w kennelu nie miał poję­cia o koniecz­no­ści utrzy­ma­nia porządku w domu i zaraz po przy­je­ździe zro­bił wielką kalużę. Skarcony i wypro­wa­dzony na dwór tam dosi­kał do końca.

Następ­nego dnia na spacerze wysi­kał się spo­koj­nie i biegiem zawró­cił do domu. Bar­dzo się śpie­szył i popi­ski­wał w win­dzie. W domu z ulgą zro­bił kupę. Dałem mu klapsa, spokojnie wytłumaczyłem, że zrobił źle, czemu się uważnie przysłuchiwał  i wypro­wa­dzi­łem. I na tym koniec. Nigdy wię­cej nie zała­wił się w domu.

Nauka była wza­jemna. On pojął, że w domu nie na­leży ani sikać, ani robić kupy, a ja zro­zu­mia­łem, że dla psa to dwa odrębne zagad­nie­nia i o każ­dym naka­zie lub zaka­zie trzeba zwie­rzątko infor­mo­wać pre­cy­zyj­nie nie zakła­da­jąc, że sobie coś dopo­wie.

Potem przy­szły wystawy, zwy­cię­stwa, medale i tytuły, naj­pierw Cham­piona Pol­ski, a po latach ukoronowanie kariery wystawowej: tytuł Cham­piona Pol­ski Wete­ra­nów. Tak skończył się pewien etap; przestaliśmy jeździć na wystawy.

Braden lubił wystawy, cały ten rwe­tes, uja­da­nie i psi szum dookoła. Bie­ga­nie po ringu nie zawsze mu się podo­bało, ale cie­szyło go usta­wia­nie. Potrafił długo w bezruchu czekać na ocenę, a podchodzącego sędziego witał radosnym merdaniem ogona czym wywoływał uśmiech i pozytywne nastawienie do siebie. Taki po prostu był - wiecznie radosny, kochający cały świat. W domu przed lustrem leżał dywanik, na któ­rym ćwi­czy­li­śmy pre­zen­ta­cję. Gdy się zesta­rzał i prze­stał być wysta­wiany, ćwi­cze­nia te prze­stały być potrzebne, ale on co pewien czas sia­dał na dywa­niku i pro­sił, aby go usta­wić i  trzeba to było robić porząd­nie. Usta­wiony ot tak sobie na odczep­nego wyczu­wał zlek­ce­wa­że­nie. Nie scho­dził z dywa­nika i cze­kał na poprawki. Gdy wresz­cie poczuł, że jeste­śmy z niego zado­wo­leni, mer­dał z rado­ści ogo­nem, lizał nas w podzięce i szedł na swoje posła­nie.

Pra­wie nie roz­sta­wa­li­śmy się. Rzadko zostawał w mieszkaniu sam. Był albo ze mną, albo z Anią, albo z nami razem. Ostatnio często jeździł ze mną do pracy, gdzie ogól­nie akcep­to­wany i piesz­czony czuł się jak w domu.

W Dzień Kobiet 8 marca 2020 z rana zwy­mio­to­wał. Potem było coraz gorzej. Szybko postę­pu­jące zapa­le­nie trzustki. Pomimo trzech ostat­nich dni w szpi­talu odszedł 14 marca około godziny 14.

Odszedł sam, nie musieliśmy podejmować decyzji o jego eutanazji. Zaw­sze sta­rał się być dobrym psem. Zaw­sze sta­rał się nie spra­wiać kło­potu.

Przedtem oba­wia­li­śmy się, co by się z nim stało, gdyby nam się przy­tra­fił COVID-19 i szpital. Bardzo baliśmy się o niego. Odszedł uwal­nia­jąc nas od tej obawy i strachu. Kochaliśmy go bezgranicznie. Sądzę, że wiedział o tym.

Tego samego dnia albo dzień po jego śmierci ogło­szono ogra­ni­cze­nia w poru­sza­niu się z powodu epi­de­mii koro­na­wi­rusa.